Bright, czyli o co ta awantura [recenzja]

Na netflixowy film Bright czekałam jak na Gwiazdkę. Czuję ogromny niedosyt ekranowego urban fantasy – takiego klasycznego, z elfami, potworami, samochodami krążącymi po ulicach, smartfonami w kieszeniach. Pojawiło się i… zostało rozjechane recenzjami.

Bright był mocno promowany przez Netflixa – od miesięcy krążyły w sieci trailery, a na ulicach pojawiały się plakaty. Gdy 22 grudnia trafił na platformę, rozpętało się małe recenzenckie piekiełko. Przeglądane przeze mnie opinie nie były optymistyczne: nazywano film falstartem, przeciętnym akcyjniakiem, pastwiono się nad reżyserią Ayera, ciągle wyciągając mu Legion Samobójców, oraz nad grą Smitha. Pozytywnych głosów początkowo widziałam niewiele, siadałam więc do seansu z duszą na ramieniu.

I wiecie co? Było naprawdę fajnie.

Pif, paf, huzia na orka!

Fabularnie Bright jest prosty jak budowa cepa: mamy złą elfkę, która chce sprowadzić mrocznego pana na Ziemię, zmęczonego życiem policjanta z, powiedzmy, rasowo nietypowym partnerem z przydziału, do tego zaginioną magiczną różdżkę i dużo strzelania. Jak potoczy się akcja? Całkowicie standardowo.

Smaczkiem jest podkreślanie, jak źle traktowane są orki, prezentowanie ich sytuacji analogicznie do czarnej mniejszości kilkadziesiąt lat temu oraz ciągłe ataki na Jakoby’ego, orka-policjanta towarzyszącego Wardowi, granemu przez Smitha. Można w skrócie powiedzieć, że orki są tu chłopcami do bicia.

bright-jakoby

There Be Dragons

Kreacja świata przedstawionego w Bright to z kolei majstersztyk. Najczęściej porównywany jest do tego, co by się stało, gdyby „świat Tolkiena wyewoluował w dzisiejszy”. I jest w tym nieco racji.

Akcja toczy się w całkowicie współczesnym Los Angeles, neony walą po oczach, samochody smrodzą na ulicach – czyli obrazek generalnie nam znajomy. W zamkniętej dzielnicy elfów panuje luksus iście Dubajski, w slumsach orków wręcz przeciwnie. I tak, w Bright zobaczymy smoka. Jednego i to w tle nad miastem, ale jednak. Do tego mamy wspomniane elfy i orki, a także wkurzające wróżki, magię i tajemnicze organizacje. Twócy wymieszali to wszystko, nie dając widzom żadnych przewodników, a raczej stawiając ich przed faktem dokonanym: oto stan normalny, nikogo nie dziwi, a jak do tego doszło? Domyśl się. I mimo pewnej obcesowości rozwiązania, wyszło to nadzwyczaj zgrabnie.

Na uwagę zasługuje też świetna charakteryzacja. Pod tym względem chylę czoła: elfy są śliczne, ale nie w wymuskany, władcopierścieniowy sposób, raczej jako wybitnie zadbane jednostki o niesamowitych oczach; orki mają charakterystyczne cechy gatunkowe, jak plamy na skórze czy kły, ale nie są specjalnie potworne. Patrzyło się na to bardzo przyjemnie.

MK1_6576.CR2

Nie wiem, czemu narzekają

Bright to przyjemny, niezbyt ambitny film akcji, w którym Will Smith gra Willa Smitha, dobrego glinę, scenarzyści nienachalnie podkreślają moralizatorski wydźwięk scen o podziałach rasowych, happy end jest pewniakiem, aktorzy dają radę, a całość daje dwie godziny bardzo ciekawej rozrywki. Nie jest to kino wybitne ani do takiego nie aspiruje – i sporo tu można mieć do zarzucenia marketingowcom Netflixa, którzy kreowali go na przełomową produkcję – ale mogę spokojnie polecić tym z was, którzy szukają czegoś ciekawego, ładnie zrealizowanego i z wybuchami w fantastycznej oprawie. Nie słuchajcie krytyków, Bright jest spoko 😉

bright_will_smith
Will Smith też jest spoko!

PS – jeśli masz ochotę kupić którąś z książek i jednocześnie wesprzeć mojego bloga, proponuję kliknięcie w te linki:

Kupując tędy, pomagasz Matce Przełożonej! 🙂

3 myśli w temacie “Bright, czyli o co ta awantura [recenzja]

  1. Widzisz, a ja serdecznie nie znoszę tej ostatniej maniery grania Smitha. Włączyłam Bright wczoraj i po kwadransie wyłączyłam, ponieważ sposób opowiadania mnie zmęczył :<

    Polubienie

Dodaj komentarz