Grzechy recenzentów. Te wywołują u mnie wysypkę na tle nerwowym [MYŚLI LUZEM]

Recenzenci – z niżej podpisaną włącznie – to nie nieomylni guru, a recenzja, zwłaszcza blogowa, pozostaje zawsze tylko subiektywną opinią. Jednak czytając teksty na licznych blogach zauważam tendencję do dwóch rzeczy.

Pierwsza – przekonanie, że zawsze ma się rację. Spotkałam się kilka razy z tym, że dyskusja na temat książki sprowadzała się w wykonaniu autora recenzji do „a mi się podoba i już, jak masz problem, to po co czytasz”. Cóż, tego komentować nie trzeba.

Druga – coraz częstsze podstawowe błędy w tekstach. Błędy różnego poziomu, od czysto poprawnościowych, poprzez brak researchu, aż po taką „pierdołę” jak brak szacunku do czytelnika.

Ortografia, interpunkcja, gramatyka – a co to?

Wielu blogerów zdaje się nie zauważać, jakie sadzą byki. Nie mówię tu o okazjonalnej literówce czy zagubieniu przecinka – zdarza się najlepszym i nawet pomoc sczytującego teksty kolegi nie zawsze podziała. Jednak witki mi opadają, gdy czytam reckę, a tam babol na babolu. Jak mam odbierać fakt, że książkę ocenia i poleca osoba, która nie potrafi skonstruować zdania poprawnego gramatycznie?

1

Nie, autorko posta na Facebooku, w którym polecasz swoją notkę. Książki nie mają opinii. Generalnie rzeczy nieożywione nie mają opinii.

 

4

Dwa zdania, dwa błędy. Chcecie wiedzieć, jak wyglądała cała recenzja? Podpowiem: źle.

1

A to mój ulubiony błąd. 70% recenzentów blogowych nie pojmuje różnicy między „tą” a „tę”.

6

Wielokropki (źle zapisane) – są. Początki zdań/równoważników małą literą? Są. Powtórzenia? Są. Błąd w imieniu autorki? Jest. Błędy interpunkcyjne? Oczywiście.

2

To akurat przykład nieprzemyślanej zajawki. „doprowadzić do rozdarcia” można spodnie, nie człowieka, to raz. Dwa, niespecjalnie „rozdzierające” jest postawienie w opozycji „bardzo lubię” oraz „mam lekkie wątpliwości”. Trzy – zapraszanie do wywiadu i konkursu jest błędem frazeologicznym. Zaprosić można do lektury wywiadu i udziału w konkursie. Ale! Kto by tam zwrócił uwagę!

To były przykłady z 8 blogów, na jakie weszłam przy robieniu researchu… o właśnie.

Trudne słowo „research”

Jeśli jest coś, co wywołuje u mnie niesmak przy lekturze cudzego tekstu, to błędy rzeczowe. I to takie najprostsze z najprostszych, których można by uniknąć, gdyby po prostu zerknąć do Wikipedii (że nie wspomnę o takich wyczerpujących zadaniach, jak czytanie wstępów/posłowia książek, sięganie do literatury przedmiotu czy słowników).

Mój ulubiony przykład, którego screena niestety nie jestem w stanie pokazać, to błąd przy recenzowaniu Neuromancera Williama Gibsona. Autor tej recenzji już dawno go poprawił – a sytuacja miała miejsce jakieś 3 lata temu.

Otóż recenzent napisał, że to Neuromancer zainspirował informatyków i inżynierów do stworzenia internetu. Gdybym nie miała podstaw wiedzy historycznej, to może bym się i na to złapała, ale jednak:

  • pomysł stworzenia takiej globalnej, elektronicznej sieci informacyjnej to początki lat 60.
  • pierwsza eksperymentalna sieć, ARPANET (taki dziadek internetu), powstawała w latach 1967-1972
  • powieść Neuromancer to 1984 r.

Widzicie tu problem?

googleit.gif

Regularnie trafiam na mniejsze i większe nieścisłości w czytanych przeze mnie recenzjach. Rzeczy w stylu „książka Amerykanki mnie porwała”, podczas gdy autorka jest Australijką, „debiutancka powieść” w odniesieniu do pierwszej książki pisarza wydanej po polsku, ale trzeciej w dorobku w ogóle czy nawet takie pierdoły, jak nazywanie science fiction „fantasy”, bo co to za różnica – powodują u mnie białą gorączkę. Błędem researchu jest też niepoprawne zapisanie… tytułu i nazwiska autora. Poniżej – przykład błędu, który autorka notki powieliła w zajawce na FB, tytule notki i obrazku głównym do wpisu + kilka razy w tekście.

naziwsko

Jak widać, nie była w tym osamotniona, a kiepsko dobrana typografia na okładce zwalnia od odpowiedzialności zerknięcia na stronę tytułową/stronę wydawcy/stronę autora/Google. Jeśli jesteście ciekawi, to o Prawdodziejce pisałam już wcześniej (ale bez błędu w nazwisku).

Kompozycja tekstu? Nie ma po co!

Co jakiś czas wpadam na recenzję, która wygląda tak: 3 akapity, pierwszy to streszczenie, dwa kolejne mają po dwa zdania i stanowią całą opinię (która często sprowadza się wtedy do „podobało mi się, bo jest o magii i jest wątek romantyczny”). Brew unosi mi się sama: jakbym chciała przeczytać streszczenie, to szukałabym bryka, a nie recenzji. Przykład? A nawet tutaj: recenzja Opowieści Podręcznej Atwood.

Zadałam sobie trud przeliczenia notki. Cały wpis ma 1671 znaków ze spacjami. Streszczenie – 704 znaki. Cytat na końcu – 194 znaki. Na część recenzencką zostają 773 znaki, z czego kolejne 205 zabiera informacja, że książka była niedostępna, a teraz znowu jest w księgarniach. Nie zrozumcie mnie źle – można napisać bardzo dobrą krótką recenzję, czego przykładem jest blog Mniej niż 100 słów,  ale to nie jest ten przypadek. I nasuwa się od razu pytanie: po co ten tekst w ogóle powstał? Jaki był jego cel? Bo nie ma dla mnie, jako czytelniczki, żadnej wartości.

fejspalm

Coraz częściej trafiam też na wpisy, które zapełnione są cytatami z książki, a czasem z wklejoną po prostu notą wydawcy. Cytat nic złego, ale… Popatrzcie na ten wpis. Cały tekst ma 5802 znaki, z czego cytaty (a w sumie cytat z Żulczyka i dwa fragmenty książki Hoover) to 3115 znaków. Część właściwa, treściowa recki, to znaków 2687 i stanowi bardziej refleksję nad przemocą domową niż opinię. Po co? Co to ma na celu? Czemu autorka nazwała to recenzją, a nie felietonem? Tu na szczęście to chyba tylko wypadek przy pracy – reszta tekstów z bloga jest już pozbawiona takich atrakcji i czyta się o wiele lepiej.

Czasem też autorzy kompozycji w ogóle nie uznają. Czytając nie wiesz, o czym w ogóle tekst jest i jaki miał być jego cel. Przykład – recenzja To przez Ciebie!, swoją drogą pióra bardzo ciekawej pisarki. W tym tekście mamy dwa akapity: pierwszy to pochwała McFarlane, wyjaśnienie, czemu blogerka sięgnęła po tę książkę, dalej znowu pochwała, tym razem powieści McFarlane w ogóle. W drugim w końcu mamy wspomnianą książkę, która w teorii jest przedmiotem wpisu. Dokładnie: mamy o niej trzy zdania, pięć linijek. Dalej jest deklaracja autorki wpisu, że będzie czytać więcej książek autorki. O co chodziło autorce?

Ta książka jest zajebista! (wcale nie)

To boli najbardziej. Czytasz recenzję książki, którą znasz i wiesz, że jest obiektywnie do niczego: płytka, wtórna, kiepska, źle napisana, pełna błędów logicznych, po prostu nie. A recenzent zachwala pod niebiosa!

I nie zrozumcie mnie źle. Nie chodzi mi tutaj o to, że jemu się podoba, a mi nie. Ani że chwali średniej jakości akcyjniak lub równie pośledni romans. Zasada jest przecież prosta: nie musi być dobre, żeby się podobać. Każdy z nas ma przecież swoje guilty pleasures. Żeby daleko nie szukać, sama przecież chwaliłam Dwór cierni i róż Sarah J. Maas, z zastrzeżeniem jednak, że książka jest porywająca, ale wtórna. Jednak są powieści, które obiektywnie nie są dobrymi książkami.

tenor

Wrócę tu do wspomnianej już Prawdodziejki. W tym wypadku kuleje masa rzeczy: konstrukcja świata, niespójności w używaniu magii, poziom intelektualny głównej bohaterki, nielogiczne działania postaci, brak wyjaśnienia odnośnie do znaczenia mocy głównej bohaterki, w końcu drobnostki, jak hartowanie stóp na bosaka raz w miesiącu. Nawet jeśli komuś książka się podoba, to nie powinien bezrefleksyjnie polecać jej tak jak poniżej, nie dając żadnego kontekstu ani informacji o wadach. To po prostu brak jakiegokolwiek warsztatu recenzenckiego.

Przechwytywanie

Przechwytywanie

12

Poziom zaufania do danego bloga spada w tym momencie do zera.


Uff, rozpisałam się. To niejedyne rzeczy, które drażnią mnie w blogach próbujących aspirować do miana „czołowych” w książkowej blogosferze. Technicznie niedopracowane strony, wrzucanie na główną całych notek, zamiast zajawek z rozwinięciem, kradzież zdjęć i niepodpisywanie ich, arogancja w dyskusji – to kolejne rzeczy, które mnie denerwują. Jakie szczęście, że jest cała masa blogów książkowych, które są pisane bez tych problemów!

PS – wszystkie wklejone i podlinkowane przykłady pochodzą z blogów, których zasadniczo nie czytuję na co dzień. Część z nich po prostu kliknęłam na grupie blogerskiej, po kolei od najnowszych wrzuconych, przeglądając pod kątem tej notki. Do ich autorów nic nie mam – nie znam ich, często zetknęłam się pierwszy (i ostatni) raz.

Zdjęcie główne- Pixabay.

 

Reklama

29 myśli w temacie “Grzechy recenzentów. Te wywołują u mnie wysypkę na tle nerwowym [MYŚLI LUZEM]

  1. O, ja sadzę byki. Ale nie takie zwykłe, orty czy literówki (choć zdarzył mi się pakt z orkiszami na przykład…), ale błędy w nazwisku autora w tytule notki, a co… (no mam czasem tak, że jestem sobie przekonana, że autor nazywa się tak i tak i nawet jak patrzę na okładkę, to takie nazwisko tam widzę. Dopiero jak ktoś z zewnątrz zwróci mi uwagę, to dostrzegam, że jednak na okładce to jest co innego :/)

    „Rzeczy w stylu „książka Amerykanki mnie porwała”, podczas gdy autorka jest Australijką, ”
    Dlatego lubię frazę „książka anglosaskiej autorki” – idealna, jak się nie chce sprawdzać XD

    Polubione przez 2 ludzi

  2. Raz walnęłam kilka błędów przy nazwiskach autorów. Nie wiem czy usprawiedliwia mnie fakt, że było ich mnóstwo, w większości debiutantów – była to obszerna antologia, ale od tamtej pory zawsze sprawdzam :).
    Inna sprawa, zawsze mnie zastanawiało po co pisać o narodowości autora? Dla objętości? Jeszcze gdy to jakaś nietypowa sprawa – np. Mołdawianka pisząca kryminał z akcją osadzoną w Krakowie, to widzę sens by o tym wspomnieć, w innych przypadkach już nie bardzo ;).

    Polubienie

      1. O ile piszesz Mołdawianka, a nie mołdawska autorka, to tak :D.
        Niemniej jednak podkreślanie pochodzenia pisarza, gdy nie ma ono wielkiego znaczenia, bywa śmieszne :). Czytałam kiedyś recenzję, w której ze cztery razy pojawiła się fraza „amerykański autor”, gdzie jego pochodzenie nie miało większego znaczenia (recenzja Mrocznej wieży Kinga). Uniknięcie powtórzenia? Wystarczyłoby sam „autor” ewentualnie „Amerykanin” :).
        No ale niektóre wydawnictwa i portale mają wymóg recenzji na minimum ileś tam znaków i wtedy każde słowo się liczy.

        Polubienie

  3. Uf! Kamień z serca. Czytałam Twój wpis zlękniona, że lada moment pojawi się w nim link do mojego bloga jako przykład na nieudolne pisanie. Tym razem mi się poszczęściło 🙂 Zaserwowałaś mi tym tekstem bardzo przyjemny początek niedzieli, przeczytałam go z zaciekawieniem. Dzięki!

    Polubienie

  4. O, jak ja nie cierpię, kiedy czytam recenzję książki, a tam wypisane jakieś kluczowe wydarzenia z fabuły, od razu mi się odechciewa po tą książkę sięgać. Człowiek jeszcze nawet nie dotknie okładki, a już wie, co stanie się z bohaterką pod koniec opowieści :/
    Nagminnie pojawiające się w tekstach błędy i literówki odbieram jako brak szacunku do czytelnika. Pewnie, wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i popełniamy błędy, ja też! Ale jeżeli widzę to zjawisko występujące w każdym dodanym wpisie, uważam, że bloger ma w nosie czytelnika, wychodząc najwidoczniej z założenia, że nie warto przed publikacją sprawdzić tego, co się napisało, bo jego czytelnik zadowoli się byle czym. Nie zadowoli się, drodzy blogerzy! 🙂
    Przydarzyło mi się ostatnio zwrócić uwagę blogerce, że zrobiła w tekście byka. I to takiego, powiedziałabym, z górnej półki, ponieważ informowała o tym, kiedy powstało pewne muzeum, tyle tylko, że podała złą datę. W odpowiedzi przeczytałam, że to zwykła literówka i że ona, jako dziennikarka, wie przecież doskonale, kiedy powstało to muzeum, bo pisała o tym nie jeden artykuł. Obraziła się niesamowicie, bo odrzekłam na to, że ona być może wie, kiedy to muzeum powstało, ale ktoś z jej czytelników może tego nie wiedzieć. Wpisy przygotowuje chyba dla czytelników? Czy wystarczy tylko, aby autor wpisu posiadał bezbłędną wiedzę, a posyłał ją w świat w wersji, która wprowadzi innych w błąd. Nie rozumiem tego fenomenu, tym bardziej, że dziennikarka raczej powinna wiedzieć, jak ważne jest sprawdzenie tekstu przed jego publikacją. A niestety jest to ten przypadek, gdzie w każdym dodanym wpisie widzę literówki, także szybkie pożegnanie z czytaniem tego bloga.

    Polubione przez 1 osoba

  5. Co jakiś czas ktoś porwany szlachetnym, idealistycznym porywem (albo chęcią wywołania piętrowego flejmu) pisze podobny tekst. Gdyby to miało w czymś komukolwiek pomóc, to mielibyśmy setki świetnych blogów. Ale nie mamy 🙂
    Jak powiedziałem kiedyś publicznie, że podczas jurorowania w konkursie przejrzałem 200 zgłoszonych blogów, z czego od pierwszego kopa połowa nie nadawała się do niczego, a z reszty 50% to poziom przedszkola, to huk się podniósł, że się a) wymądrzam, b) pogardzam, c) nie daję szansy rozwoju, d) ekskrementuję we własne gniazdo i takie tam. Więc doceniając słuszność Twoich uwag, pozwolę sobie wskazać na daremność takich wpisów. Bo w zbyt wielu przypadkach liczy się napisanie czegokolwiek, byle wydawca dostał link i dodatkowy wynik wyszukiwania w guglu.

    Polubione przez 2 ludzi

  6. Też często tracę zaufanie do autora przez bezkrytyczne podejście do książki (choć czasem sama mam z tym problem jeśli zbyt dobrze mi się w coś wczytuje, nawet jeśli powieść jest dość przeciętna – zależy od nastroju, dnia…). Czasem zdarzało mi się tak pokochać jakąś historię, że trudno było doszukiwać się czegoś na siłę, ale jeśli to co czytam nie dotyczy dzieła mistrza klasyki, a przeciętnej młodzieżówki to naprawdę trudno brać to na poważnie.
    Myślę, że każdemu zdarzają się czasem wpadki, powodem może być zmęczenie czy zwykłe roztargnienie. Smutne jest dla mnie to, że wiele blogów jest prowadzonych konsekwentnie poniżej krytyki. Niedawno natknęłam się na stronę, na której autorka o recenzowanych książkach pisała nie przebierając w słowach, że są dnem, autor ma kompleksy, nie ma wyobraźni, etc. Co ciekawe, takie blogi mają całkiem sporo odwiedzających. Mnie pretensjonalny ton recenzji zwykle odpycha.

    Polubione przez 1 osoba

    1. Przegięcie w którąkolwiek stronę to gruba przesada. Wyłączam z tego tylko blogi czysto satyryczne, jak np. Niezatapialna Armada – tam to konwencja i na warsztat brane są wyłącznie bardzo złe książki.

      Swoją drogą powiem Ci, że brakuje mi często na blogach informacji dodatkowych o recenzowanej książce – osadzenia jej w jakimś kontekście, np. porównania do innych rzeczy autora, gatunkowych czy nawet kilku słów o okolicznościach powstania powieści. Nie zawsze się da, ale takie smaczki to prawdziwa wartość dodana. Dlatego lubię np. Statek Głupców czy właśnie Zacofanego w Lekturze – tam w tekstach pojawia się dużo fajnych informacji 🙂

      Polubione przez 1 osoba

  7. Z całą odpowiedzialnością – przyjmuję na klatę.
    Książka, o której skrobnęłam wywołała we mnie skojarzenia monotematyczne. I wyszło jak wyszło.

    Co tu się dużo usprawiedliwiać. Na starość tracę ostrość w piórze. Oby to było chwilowe! 🙂

    Polubione przez 1 osoba

  8. Skoro już przy języku jesteśmy, to „research” jest językowym śmieciem, niepoprawnym w języku polskim. A mamy taki piękny rzeczownik „kwerenda” i czasownik „kwerendować”…

    Polubienie

    1. Akurat „research” i „researcher” są odnotowywane w pewuenowskich słownikach: ortograficznym i języka polskiego, więc kłóciłabym się z tą niepoprawnością. Kwerenda ma także nieco węższe znaczenie – i też nie jest słowem polskim, a spolszczeniem z łacińskiego „quaerenda” 😉

      Polubienie

      1. Aż sprawdziłem – cztery słowniki w miarę nowe (papierowe – lepiej korzystać z papierowych, bo internetowe oddają często poglądy tylko jednego człowieka, a nie językową normę) :
        Słownik Poprawnej Polszczyzny
        Słownik Wyrazów Obcych
        Słownik Wyrazów Bliskoznacznych
        Słownik Synonimów

        Żaden nie odnotowuje takiego słowa jak „research” czy „researcher” (nawet nie został spolszczony zapis). Owszem „kwerenda” też ma obce pochodzenie, ale od dawno jest obecna w naszym języku (zapożyczenia z łaciny pochodzą głównie sprzed XIX wieku) i jest słowem jak najbardziej poprawnym. Do tego słowem o trzech znaczeniach, z których jedno w pełni pokrywa się z „researchem” z nowomowy.

        Polubienie

        1. Akurat słownik PWN jest internetową wersją słowników papierowych PWN i przy okazji nadzorowany przez RJP 🙂

          A spróbuj zerknąć na to z innej strony: język dąży do ekonomii. „Risercz” jest, zwłaszcza w mowie, bardziej ekonomiczny niż „kwerenda”, przy tym nie jest odruchowo kojarzony z językiem naukowym, a także jest po prostu popularniejszy, bo każdy zna angielski, a terminologii tego typu niekoniecznie 🙂

          Polubienie

          1. Ale ten słownik w ogóle nie odnosi się do poprawności lub nie, zresztą zawiera szereg anglicyzmów, których używanie w języku polskim nie jest poprawne, jak choćby happy hour, czy foot (stopa jako miara długości). Więc akurat ten słownik jest żadną wyrocznią.

            Polubienie

  9. Ze wszystkim się zgadzam, ale dodałabym jeszcze coś, co nazywam „podejściem szkolno-rozprawkowym”, czyli pisanie recenzji jakby to była praca domowa na język polski. Nieśmiertelne i jakże liczne „moim zdaniem książka jest bardzo dobra”, jakby recenzja nie była wystarczającym wyznacznikiem „mojozdaniowania” 😀 Wszelkie ogólniki typu „książka x jest ciekawa i interesująca” i teksty pisane jak od szablonu, wszystkie niezmiennie takie same

    Polubione przez 1 osoba

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s